poniedziałek, 18 lipca 2016

ROZDZIAŁ 196

- Lissa bardzo się martwię.- wyznałam przyjaciółce.
Właśnie siedziałyśmy w naszym, a raczej moim, mieszkaniu.
- Rose spokojnie, nie powinnaś się denerwować. Nie w swoim stanie.- próbowała mnie uspokoić.
- A ty byś się nie denerwowała?- moje pytanie zostało bez odpowiedzi.
Nie chciałam jej. Potrzebowałam tylko się komuś wyglądać, zmierzyć, poczuć, że nie jestem sama. A mam takie wrażenie od trzech dni.
- Tak bardzo tęsknię.- na nowo się rozpłakałam.- A jeśli już go nie zobaczę? Powinni już dawno wrócić. Najpóźniej dwa dni temu. Nie ma żadnych wieści o Dymitrze, Adrianine i Sydney, Masonie i reszcie. Sonia nie może z nikim się połączyć przez sen. Wiemy tylko, że ona z mężem uciekli z rozkazu Bielikowa. Nie wiem, co robić. Chciałabym mieć go tu przy sobie.
- Rose. Nie mogę ci nic zagwarantować, ale jeśli, Boże uchowaj, masz rację, nie pozostaje ci nic innego niż żyć pamiętając o nim. On na pewno nie chciałby, żebyś tak rozpaczała.
Jednak to mnie nie uspokoiło. Płakałam cały czas, aż ze zmęczenia zasnęłam.

Obudziłam się w moim łóżku. Jak co dzień sprawdziłam, czy to nie był tylko sen. Niestety. Z moich oczu popłynęły kolejne łzy. Zapowiada się kolejny dzień w łóżku, sam na sam z bólem i tęsknotą. Codziennie patrzyłam na zdjęcie na szafce nocnej. Było to selfi ze mną i moim mężem. Leżeliśmy przykryci kołdrą. Głowa strażnika spoczywała na moim już dużym brzuchu. Było robione gdzieś na początku stycznia. Byliśmy tacy szczęśliwi. Czemu coś zawsze musi niszczyć to szczęście. Z moich ust wydobył się kolejny szloch. Nagle drzwi mojego pokoju otworzyły się z hukiem. Usiadłam spanikowana, ściskając kołdrę. Jednak gdy przekonałam się, że to tylko Ozera, zignorowałam go i na nowo zatopiłam twarz w poduszce, zamierzając przespać kolejne dni samej w łóżku. Niestety nie dane było mi odpocząć.
- Hathaway, wstawaj.
- Christian, idź podręczyć swoim towarzystwem kogoś innego. Ja tu żałobę przeżywam.- zebrała cała swoją siłę i o dziwo mój głos się nie załamał. Dymitr byłby ze mnie dumny. Na tą myśl zaczęłam na nowo moczyć moją poduszkę. Ja się dziwię, że mam jeszcze czym.
- To ją zakończ, bo twój kochany mąż żyje.- po pokoju rozniosły się kroki Abe'a.
- Co?!- usiadłam i w patrzyłam na obu z niedowierzaniem.
Czekał tylko, aż ktoś wyjdzie z kamerą i powie: "Ale masz minę. Zostałaś w kręcona w najgorszy możliwy sposób przez swoich najbliższych. Ale to się nie wydarzyło. Okazało się, że mimo ogólnych myśli o stracie ukochanego, gdzieś głęboko wierzyłam, że on żyje. Mówią, że nadzieja umiera ostatnia.
- Czekamy w samochodzie przed pałacem.- oznajmił mój ojciec i oboje wyszli.
Dopiero gdy trzasnęły drzwi, dotarło do mnie, co się dzieje. On żyje. Zaraz go zobaczę. Pobiegłam do łazienki, łapiąc pierwsze lepsze ubrania. Wzięłam szybki prysznic i ubrałam się. Podarowałam sobie makijaż, bo i tak pewnie się rozmaże, gdy tylko zobaczę ukochanego. Tylko poprawiłam się w lusterku, bo wyglądałam jak zombie. Oczy czerwone, podpuchnięte z wielkimi worami, usta suche, popękane i całe w ranach, po zagryzaniu, a na głowie siano. Opłukałam twarz zimną wodą, nakremowałam ją, rozczesałam z grubsza włosy i umyłam zęby. Było trochę lepiej. Może nie wyglądałam jak miss Ameryki, ale był cień szansy, że na mój widok ludzie nie będą wołać: "Aaaaa! Żona Frankensteina!"
Czym prędzej wyszłam z mieszkania, zamykając je i wyszłam z pałacu. Wsiadłam do czarnego SUV-a, w którym siedzieli moi rodzice i siostra. Ojciec prowadził, a kobiety były z tyłu, razem ze mną. Matka złapała mnie za rękę. Bez zastanowienia wtuliłam się w nią i zaczęłam płakać. Janine spięła się, ale po chwili objęła mnie i zaczęła kołysać. Nic nie mówiła. Nie wymagała ode mnie obojętności strażniczki, ale też nie mówiła, że wszystko będzie dobrze. Po prostu mnie przytulała. Nagle poczułam jak coś ciężkiego przyczepia się do mojego boku. Popatrzyłam w tamtym kierunku. To była Lili. Nie wyglądała lepiej ode mnie. W jej oczach tył smutek. Przytuliłam ją do siebie. Też musiała to przeżyć, a przecież jest taka młoda. Może jednak powinna zostać u moich rodziców. Nasze życie jest zbyt niebezpieczne dla niej. Po raz kolejny w mojej głowie pojawiło się to samo pytanie, bez odpowiedzi: "Dlaczego my?".
Wreszcie dojechaliśmy. Wyskoczyłam czym prędzej z samochodu. Byliśmy pod jakimś szpitalem. Nie czekając na resztę, wbiegłam do środka. Pobiegłam do recepcji.
- Czy tutaj leży mój mąż, Dymitr Bielikow?
Pani patrzyła ze spokojem w ekran komputera. Jak ona może być tak opanowana? W myślach popędzałam ją. Jednak Dymitrowi udało się nauczyć mnie cierpliwości. Po sekundach, które wydawały mi się być wiecznością, wróciła do mnie wzrokiem.
- Tak. Jest teraz w trakcie operacji. Trzecie piętro, korytarzem na lewo.
Szybko udałam się w tamtą stronę. Po kilku krokach ktoś złapał mnie, wziął na ręce i biegł dalej.
- Puść mnie zboczeńcu. Jeśli zaraz tego nie zrobisz, policzy się z tobą mój ojciec.
- Tak się składa, panienko, że działam z polecenia Pana Mazura.- odezwał się niosący mnie goryl.
Od razu zrobiło mi się głupio, że tak na niego naskoczyłam.
Po chwili zobaczyłam obok nas biegnących rodziców i innego mięśniaka, niosącego Lili.
Zatrzymaliśmy się przed windą. Abe ciężko dyszał, opierając się o ścianę.
- To już nie te lata na takie bieganie.
Jednaj była ona na trzydziestym siódmym piętrze i nie zapowiadało się żeby szybko zjechała.
- Panie Mazur?- odezwał się mój nosiciel (zabrzmiało, jakbym była jakimś wirusem).- Może my z panienkami, pobiegniemy schodami? Będzie szybciej.
-Dobrze Dave. Tylko uważaj. Na swoich barkach masz też moje wnuki.
- Tak jest Panie Mazur.- odpowiedział dampir i wbiegł na schody.
Postawił mnie dopiero pod salą operacyjną. Jednak nie mogłam tam wejść. Usiadłam na krześle i zaczęłam płakać.
- Proszę.- spojrzałam w górę i zobaczyłam tego Dava, który mnie niósł. Trzymał plastikowy kubek z wodą.- Niech panienka Mazur się napije.
Wzięłam kubek z wiecznością i opróżniłam go. Nawet nie miałam pojęcia, jak  jak bardzo chce mi się pić. W sumie ostatnim moim posiłkiem była wczorajsza kolacja, którą Lissa mi przyniosła do pokoju, bo nie dało się mnie z niego wyciągnąć.
- Dziękuję.- wychlipałam.- Ale mów mi Rose.
- Dave.- podał mi dłoń, którą ścisnęłam.- Chyba powinnaś coś zjeść.
Wstał zanim zdążyłam go powstrzymać i odszedł, chyba w stronę bufetu.
- Rose.- koło mnie usiadła moja siostra.- Czy z Dymitrem wszystko będzie dobrze?
- Na pewno.- starałam się brzmieć na pewniejszą, niż byłam.- On jest silny. Z większych problemów wychodził cało.
Objęłam mała ramieniem. Ona usiadła mi na kolanach i wtuliła się we mnie. Po chwili wrócił strażnik mojego ojca z kanapkami z szynką i warzywami oraz sokiem owocowym dla każdego. Po posiłku dalej siedzieliśmy w ciszy. Chciałam płakać, ulżyć swojemu cierpieniu, ale nie miałam już łez. Zostało nam czekać. Siedziałyśmy tak, póki z sali nie wywieziono Rosjanina, a za nim szedł lekarz. Każdy zerwał się z miejsca. Mój ojciec rozmawiał z doktorem, a ja z Lilianą, poszłyśmy za pielęgniarkami. Nie chciały nas wpuścić na salę, wiec jak to ja zrobiłam awanturę. W końcu skapitulowały i mogłam zobaczyć męża.