niedziela, 5 czerwca 2016

ROZDZIAŁ 156

Oboje zerwaliśmy się, siadając na łóżku.
- Ty też to słyszałeś?- spytałam.
- Tak. Pójdę sprawdzić, co to.
Dymitr w stał i chciał już wychodzić, ale go zatrzymałam.
- Kochanie, wiem, że jesteś super, silny i ogólnie, ale może jednak weźmiemy sztylety.- zaproponowałam, wyciągając broń z szuflady.
- No skoro nalegasz.- uśmiechnął się do mnie, biorąc broń, a mi zmiękły kolana. Jednak zaraz dotarł do niego sens moich słów.- Co znaczy "weźmiemy"? Ty tu zostajesz.
- Chyba sobie żarty robisz.
- Nie, nie robię.- powiedział lekko wkurzony. Jednak zaraz jego głos był delikatniejszy. Podszedł i pogłaskał mnie po policzku.- Ja po prostu się o was martwię. A jeśli to strzygi? Mogłyby zrobić ci krzywdę. Gdybym stracił ciebie i nasze nie narodzone maleństwa, nie przeżył bym tego. Nigdy bym sobie tego nie wybaczył. Bo to byłaby moja wina.- przez cały jego monolog, patrzyłam mu głęboko w oczy. Biła z nich miłość, troska i strach. Strach o mnie.
- No dobrze. Zostanę. Ale uważaj na siebie. Szkoda było, żeby dzieci ojca nie miały.
- Spokojnie Roza. Umiem o siebie zadbać.- pocałował mnie w czoło i wyszedł.
Usiadłam na łóżku i czekałam. Ale na co? A jeśli coś mu się stało? Dlaczego nic nie słychać? Może go zaskoczyli, tak jak w jaskini?
O nie! Ja tak nie mogę. Muszę się upewnić, że nic mu nie jest.
Cicho uchyliłam drzwi i szłam do schodów, kurczowo ściskając sztylet. Stanęłam przed schodami i... wybuchłam śmiechem.
Przez dom próbowały składać się dziewczyny, z lekko wystawionymi Sonią i Karoliną. To one narobiły hałasu, tłocząc jeden z wazonów na komodzie.
- Widzę, że podobał się wypad.- powiedziałam, gdy trochę się uspokoiłam.
- Ja tiebia liubliu Roza.- z ust najstarszej siostry wylał się potok jeszcze innych rosyjskich słów, kiedy zamknęła mnie w mocnym uścisku. Olena z pomocą Wiktorii szybko ją ode mnie odciągnęły. Ja ani drgnęłam lekko zdziwiona i zszokowana.
- Nie przejmuj się, Rose.- uśmiechnęła się do mnie starsza kobieta.- Ona robiła tak do każdego, kogo mieliśmy.
- Ta. Niezły był ubaw, gdy przytuliła skrzynkę na listy, krzycząc: Stachu, kocham cię.- zachichotała najmłodsza Bielikówna, a my jej zawtórowaliśmy.
- Cieszę się, że wam się podobało,- ukochany objął mnie w pasie.- ale teraz idźcie się szykować do spania.
Wszyscy się rozeszli, a my wróciliśmy do naszej sypialni. Padłam na łóżko, marząc o słodkim śnie. Właśnie. Tylko marząc. Poczułam jak na brzegu, od mojej strony, ugina się materac. Otworzyłam jedno oko uśmiechając się do męża.
- Roza dlaczego to zrobiłaś?- spytał smutno, patrząc na mnie.
- Ale co?- po moim uśmiechu nie było śladu.
- Czemu tam zeszłaś? A jakby to były strzygi? Co wtedy? Nie jesteś w stanie się obronić.
- Wiesz, że nie cierpię siedzieć i czekać na dobrą lub złą ocenę. Sama muszę ją postawić.- podniosłam się na łokciach.
- Ryzykując własne życie? Pomyślałaś, co by czuła Lissa? Co czuł bym ja?- w jego oczach był ból. Miał rację. Nie pomyślałam o tym.- Nie! Bo jesteś uparta i robisz wszystko po swojemu, nie myśląc o innych.- podniósł głos.
Auc! Zabolało. Nazwał mnie egoistką.
- Po pierwsze, nie krzycz, bo dzieci śpią, po drugie ja nie myślę o innych?! Czyli to we własnym interesie brałam mrok Lissy na siebie, dla własnych korzyści poświęciłam pół życia na treningi i dla siebie samej próbowałam cię odmienić?- chciał coś powiedzieć, ale nie dałam mu dojść do głosu.- Nie przerywaj mi, bo tego nie cierpię. I po trzecie, jeśli to wszystko to idź spać, wiedząc, że zeszłam na dół, bo się o ciebie martwiłam. A teraz Dobranoc.- powiedziałam ostro i położyłam się tyłem do niego, od razu zasypiając.
- Kocham Cię Roza.- to było ostatnie co usłyszałam.
Następny dzień zleciał na leczeniu kaca dziewczyn i zabawie z dziećmi. Wieczorem wybraliśmy się na spacer w ważne dla nas miejsce.
Polana wyglądał jak w tamten cudowny dzień. Jakby to było wczoraj. Zauważyłam, że od kiedy wyszliśmy z lasu, bawię się obrączką. Mój ukochany również to zauważył i przytulił mnie mocniej. Po chwili na trawę skąpaną w księżycowym blasku wyszło stado świecących jeleni. Przy jednej z łani kręciło się małe jagniątko. Kiedy na nas spojrzało zbliżyło się ostrożnie. Po krótkim wahania dało się pogłaskać. Ale wróciło do swojej mamy, gdy koło niego pojawiła się inna sarna. Nie wiem skąd, ale byłam pewna, że to Luna. Od razu ją przytuliłam.
- Dziękuję.- szepnęłam.- Nawet nie wiesz jak nas uszczęśliwiłaś tym darem.
Nie ma za co kochani. Należało się wam.- w głowie usłyszałam iście anielski głos.
Odsunęłam się zszokowana. Nie na pewno nie ona. Moja zryta psychika płata mi figle. Jednak straciłam na to nadzieję wraz ze słowami męża.
- Roza, ty też to słyszałaś?
Było mnie stać jedynie ns polowanie głową.
Spokojnie usiądźcie, a ja wam wszystko wyjaśnię. Jeszcze nigdy nie widziałam tak zgodnych ze sobą istot.- znowu ten głos. Popatrzyłam w oczy naszej towarzyszki, które wydawały się czarną tonią w błękitnej powiecie. Biła z nich inteligencja. Nagle pomyślałam, że moja psychika może być zdrowsza, niż myślałam.
- Luna, to ty?- spytaliśmy jednocześnie. Wydawało mi się, że łania zachichotała.
Wszystko wam wyjaśnię. Siadajcie.- poleciła.
Posłusznie przysiedliśmy na powalonym drzewie. A raczej mój ukochany usiadł na nim, bo mnie pociągnął mnie na swoje kolana. Nie narzekałam. Jest bardzo wygodny.
Gdy tylko przyszliście ostatnim razem, wiedziałam, że jesteś dla Dimki ważna. Nikogo wcześnie tutaj nie przyprowadził. A gdy mnie zaczęliście głaskać, poznałam waszą historię. To bardzo wzruszające. Uznałam, że należy wam się nagroda. Przy okazji odwdzięczyłam się Dimce za opiekę. Dałam wam błogosławieństwo Chorsu. Każdy z nas może je ofiarować raz z życiu. Polega na spełnieniu najskrytszego pragnienia.
- A czemu wcześniej się do nas nie odbywałaś?- spytał mój mąż.
Bo taki kontakt moonersi mogą mieć tylko ze swoimi Chorsenami.
- Moonersi? Chorseni? Co to znaczy.- nic nie rozumiałam.
My jesteśmy moonersami, a nie jakimiś księżycowymi jeleniami, a wy teraz Chorsenami.