Po kilku godzinach byliśmy pod kościołem. Państwo młodzi postanowili zrobić ślub w rodzinnym mieście alchemiczki. Jako, że jej rodzina żyje według ludzkiego czasu, uroczystości zaplanowano na dwunastą. Jest dopiero ósma, więc postanowiliśmy się przejść. Miasteczko nie było duże. Niedaleko kościoła był park. Weszliśmy do niego i chodziliśmy. Dzieci rozglądały się zaciekawione wokoło.
- Mogę iść się pobawić na plac zabaw?- spytała z nadzieją Lili.
- Nie skarbie, bo się pobrudzisz.- odpowiedział Dymitr.- Ale później jak się przebierzesz, to będziemy mogli tu wrócić.
- Dobrze.- zgodziła się młoda.
Dopiero teraz zwróciłam uwagę na jej ubiór. Miała na sobie piękną suknię od pasa w górę niebieską bez ramiączek, a w dół biała, okryta tiulem z niebieskimi kwiatkami po boku. Szliśmy dalej przed siebie. W centrum parku był jakiś dom sztuki, niedaleko amfiteatr, staw i fontanna. Mąż pociągnął nas do dużego budynku. Z jego białych ścian, patrzyły na nas różne postacie w różnych pozach. Wyżej w jednym szeregu, z dumnie wyciętymi piersiami, stały orły, a wokół nich latały sowy. Środek kontrastował z zewnętrzem. Ciemno brązowe ściany były puste, po bokach ustawiono szereg kolumn, a na środku stały wielkie schody, strzeżone przez dwa lwy. Na pół piętrze stało lustro i kolejne schody, prowadzące na pierwsze piętro, z dwóch stron. Do schodów prowadziła ta sama brązowa posadzka, ale ogrodzona od reszty podłogi, dwoma beżowym paskami. Weszliśmy na górę i chodziliśmy po kolei po pomieszczeniach. Oglądaliśmy różne obrazy, od tych znanych na całym świecie, po miejscowych artystów. Jeden mi się najbardziej podobał. Przedstawiał książkę, a na niej leżały róża i kapelusz kowbojski. Gdy pokazałam go mężowi, złapał moją dłoń i pocałował. Spojrzałam na autora i byłam w szoku. Adrian Iwaszkow. W sumie nie powinnam się dziwić. Zawsze miał duszę artysty. I teraz ją wykorzystuje. Dymitr też się zdziwił. Obraz był zatytułowany "Jej szczęście". Zaczęłam się zastanawiać, czy na pewno mi wybaczył. W sumie obraz nie był smutny, ale coś mnie w środku zabolało. Ukochany chyba zrozumiał, bo przytulił mnie do siebie. Dodało mi to trochę otuchy. Spojrzałam na ten obraz inaczej, jakby miał oznaczać, że cieszy się moim szczęściem. Patrząc na inne tabliczki, zauważyłam, że mają tu dużo jego obrazów.
- Jest teraz sławny i ludzie uwielbiają jego sztukę.- podskoczyłam na głos przyjaciółki.
Odwróciłam się i przytuliłam Sydney.
- A ty co tu robisz? I czemu się nie szykujesz na ślub?- spytałam.
- Do uroczystości jeszcze dużo czasu, a z moją rodziną nie mogę wytrzymać. Zawsze tutaj znajdowałam spokój. Tak tu cicho, że aż sam się człowiek wycisza. Dużo mam z tym miejscem wspomnień. Często bywaliśmy tu ze szkołą. Wystawialiśmy przedstawienia, lub organizowali konkursy na etapie miejskim. Muzyczne, recytatorskie, małej miss i sztuki. Do amfiteatru, tam z boku chodziłam z rodzicami i siostrami na koncerty i jakieś festyny, a park to było miejsce naszych spacerów od zawsze. Ale później wszystko się zmieniło. Zaczęli mnie przygotowywać na alchemiczkę. Ojciec stał się surowy, zawsze za dużo ode mnie wymagał, przez co czułam się gorszą od innych. Aż któregoś dnia pojawili się alchemicy i stałam się ich własnością.- posmutniała.
- A teraz jesteś w ciąży, o krok od wyjścia za miłość swojego życia i robienia co będziesz chciała.- próbowałam ją pocieszyć.
- Niestety nie do końca. Nadal jestem alchemiczką, bo jest się nią na zawsze, co dowodem jest to.- wskazała na swój policzek, ze złotym tatuażem w kształcie lilii.- Ale przynajmniej wiem, że moja siostra może być i robić co chce, bez ingerencji alchemików i...- przerwała nagle, ale wiedziałam, co chciała powiedzieć.
- I tych strasznych stworów nocy,- dokończyłam ze śmiechem, składając się do niej z szalonym wzrokiem.- chcących cię pożreć na każdym kroku?
Zaczęłyśmy się śmiać.
- To może pochodzimy tu jeszcze trochę, po oprowadzam was po najbliższej okolicy i wrócimy do kościoła?- zaproponowała Sydney.
Zgodziliśmy się i przez dwie godziny chodziliśmy po parku i wokół niego. Potem trzeba było wracać i się szykować. W drodze powrotnej kupiliśmy sobie lody. Jak jak zawsze czekoladowe. Mój ukochany uwielbia je tak samo jak ja. Następny dowód na to, jak bardzo jesteśmy do siebie dopasowani. W kościele się rozeszliśmy się. Sydney poszła za ołtarz, a my zajęliśmy sobie miejsce w ławce. Byliśmy sami, bo zostały jeszcze dwie godziny do uroczystości.
- A ty martwiłeś się, że będziemy spóźnieni.- zadrwiłam z niego.
- Bo byłem pewny, że to ja będę kierować. Ale muszę ci przyznać, że dobrze kierowałaś.
- Przecież mówiłam, że będę ostrożna.
- Wiem Roza.
Nagle dzieci zaczęły płakać. Zaczęłam wstawać, ale Rosjanin mnie powstrzymał.
- Ty się nimi zajmowałaś cały czas. Teraz moja kolej.- posłał mi uśmiech i wyszedł z wózkiem na zewnątrz.
Lili wykorzystała jego nieobecność i się we mnie wtuliła
- Co się dzieje?- spytałam, tuląc ją.
- Nic. Po prostu was kocham.
- Cierpisz na niedobór miłości?- zaśmiałam się, a siostra mi zawtórowała.
- Rose, a kiedy przyjedzie Pawka. No oczywiście z Łuką i Zoją.
- W na ostatnie dwa tygodnie wakacji. Kiedy będzie najcieplej.
- Już nie mogę się doczekać.- wyznała.
- Ja też.
Po chwili wrócił strażnik. Widząc, że jeden mój bok jest zajęty, zostawił nam wózek i poszedł z drugiej strony. Wtuliłam się w ukochanego. Zaczęliśmy rozmawiać i wspominać stare czasy, opowiadając je młodej. Tak się zagadaliśmy, że nie zauważyłam, że kościół cały się zapełnił. Do rzeczywistości przywróciły mnie dopiero dźwięki marsza weselnego.